Kołsut Rafał

fot. archiwum prywatne (Facebook)

Jak zaczęła się pańska przygoda z dubbingiem?
„Przygoda z dubbingiem” to tak dumnie brzmi 🙂 A ja po prostu wcześniej, zanim zacząłem działać w dubbingu, pracowałem w telewizji. Ponieważ od wielu lat TVP dzieli kompleks budynków na Woronicza z siedzibą Polskiego Radia, moje pierwsze próby radiowe były tylko kwestią czasu. Kilka słuchowisk, spodobało się. Byłem wtedy straszliwie stary, jak na dzieciaka bez doświadczenia, którego należy dopiero wykształcić w fachu. Dowiedziałem się, że tacy jak ja, czyli „starcy” powyżej dziesięciu lat, którzy nie mieli wcześniej odpowiedniego przygotowania zazwyczaj są odsyłani do domu. Tym większe było zdziwienie, gdy ktoś z radia pocztą szeptaną polecił mnie komuś gdzieś indziej, a ktoś komuś gdzieś indziej i trafiłem do MASTERFILMu. Na casting do głównej roli. I się spodobało. Przeszkolenie, pierwsze próby – film miał niebawem premierę telewizyjną, więc wszystko poszło w przyspieszonym tempie. I…tyle. Nauczyłem się, jak to się robi, zrobiliśmy film, potem serial, potem kolejny, potem złożyłem papiery do innych studiów, potem wygrałem casting na inny film i od tej pory już tak idzie…

Jaka była Pana pierwsza rola w dubbingu?
Mały, świeżo urodzony afrykański chłopiec o nadludzkich właściwościach, który walczy z diaboliczną czarownicą. Naprawdę. Film nosił tytuł „Kirikou i czarownica”, a ja podkładałem tego pierwszego.

Proszę wymienić postacie, którym użyczył Pan swojego głosu a z których jest Pan zadowolony?
Hm… Ciężkie pytanie, bo rzadko kiedy jestem zadowolony z brzmienia swojego. Straszliwie mnie irytują wpadki dykcyjne, „nosowanie” i tym podobne brudy, których nie poprawiłem przy nagrywaniu. Ale zawsze lubiłem postać Burmistrza Miasta Hector, szarej komórki mózgu, w serialu „Ozzy i Drix”.
Albo Jake’a z mało znanego i chłodno przyjętego „Co gryzie Jimmy’ego” – spełnienie marzeń o roli, która w lwiej części opiera się na psychopatycznym śmiechu. Nie jest źle także jeśli chodzi o najświeższą kreację, czyli Justina z „Czarodziei z Weaverly Place” – ma bardzo podobny do mojego sposób mówienia, więc rzadko moduluję głos.

Które postacie sprawiały Panu trudność i dlaczego?
Było ich trzech i wszyscy z pełnometrażówek – Mądrala z „Polarnego Expresu”, Michael z „Nawiedzonego Dworu” i Klaus z „Serii Niefortunnych Zdarzeń”. Po kolei. Mądrala ma dość specyficzny sposób mówienia, który wymagał wskoczenia na rejestry tuż przy mojej ówczesnej granicy głosu z piskiem – trafiła mu się akurat mutacja, koszmar każdego nastoletniego dubbingowca. Nie przechodziłem wybitnie boleśnie, niemniej jakiekolwiek modulacje głosu i wysiłek strun kończyły się całkowitą utratą fonii i/lub straszliwą chrypą, która wybiłaby zęby Brudnemu Harry’emu. Prace posuwały się więc wolno, przeplatane pochłanianiem przeze mnie małych opakowań środków na gardło (i przy okazji finansowaniem wakacji właścicielom sąsiadujących z SONICĄ aptek). Podobnie rzecz miała się z Michaelem. Tyle że tutaj byłem już po-mutacyjnym, lekko zachrypniętym (zostało mi do dziś) barytonem. A Michael ma głos przedmutacyjnego chłopaczka. Ojoj.

A co do Klausa? Hm. To dziwna postać, jak i dziwny film. Bo większość rozmów prowadzi szeptem, ewentualnie półgłosem, czasem coś bąknie, czasem odburknie. Dziwnostka dla mnie, bo wcześniej zawsze podkładałem bardziej ekstrawertycznych bohaterów. No i pamiętne nagranie sceny w walącym się domu na palach – by uzyskać efekt ucisku klatki piersiowej przez osuwającą się podłogę, a potem lodowatą morską wodę, niezastąpiona pani reżyser osobiście stała za mną i niespodziewanie ściskała mi żebra (wszystkie wytrzymały), aby uzyskać autentyczne stęknięcia bólu i przydechu. Fascynujące doświadczenie.

Ile godzin dziennie poświęca Pan dubbingowi?
Pomijając fakt, że na dubbing poświęcam około jednego dnia w miesiącu (czasem dwa, zależy od zlecenia), to najczęściej trzy-cztery godziny.

Czy podczas nagrań w studiu wydarzyły się jakieś zabawne momenty z którymi mógłby Pan podzielić się z nami?
Zabawne momenty zdarzają się ciągle. Jednak późniejsze przytaczanie wielu wpadek, po których cała ekipa nie może wstać z ziemi, gdy opadnie już napięcie, sprawia, że przestają być śmieszne. Niemniej są ekipy, u których humor jest integralną częścią nagrania – jak choćby Wojciech Paszkowski, z którym zazwyczaj w przerwie na dymka oglądamy w internecie coś śmiesznego, co wcześniej wygrzebał któryś z nas w sieci. Pouczające doświadczenie, podobnie jak dyskusje o „ogólnej kondycji kina i serialu światowego dla dzieci i młodzieży”, prowadzone w parunasto-sekundowych chwilach pomiędzy sklejkami. Oczywiście pół żartem, pół serio.

Od ilu lat użycza Pan swojego głosu?
Od 2003 roku. Chryste. I nawet nie mam prawa czuć się staro.

Nad czym Pan obecnie pracuje?
Ostatnio dwa filmy telewizyjne dla „Disney XD” – rola antagonisty tytułowego bohatera „Johhny’ego Tsunami” i niewielka rola w „Tatastrofie”. Poza tym, w dalszym ciągu czekamy na kolejne odcinki „Czarodziei z Weaverly Place”.

Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał : Rafał Dratkowicz