Jak zaczęła się Pana praca w dubbingu?
Było to około 10 lat temu. Nie pamiętam niestety dokładnie, jaka to była rola. Ale zaczęło się jeszcze na studiach we Wrocławskiej PWST gdzie mieliśmy zajęcia „praca z mikrofonem”. Nic wtedy nie wskazywało na to, że tak dużo mnie będzie w przyszłości łączyć z tym „elektronicznym urządzeniem”. Potem – podczas mojego kilkuletniego pobytu w Opolu (zacząłem tam pracę w teatrze zaraz po ukończeniu studiów) spróbowałem swoich sił w tamtejszej rozgłośni radiowej. Prowadziłem własne audycje – także na żywo – pisałem scenariusze, robiłem reportaże, montowałem. Bardzo polubiłem pracę w radiu. Ponieważ, niestety, nic, co miałoby związek z dubbingiem tam nie docierało nie dane mi było zasmakować tego rodzaju przygody. Ale „pierwsze szlify” i doświadczenia związane z pracą przy mikrofonie zbierałem tam. Potem w 1992 roku przeniosłem się do Łodzi. Istniał wtedy jeszcze „Semafor”, który był jednym z bardziej „prężnie” działających studiów dubbingowych w Polsce. I tam właśnie „czekało na mnie” pierwsze zadanie.
Jaki był pański debiut i jak go Pan ocenia?
Co było na początku – nie pamiętam? To pewnie trochę tak jak z narodzinami – nie spotkałem jeszcze człowieka, który by pamiętał moment swojego przyjścia na świat. To oczywiście żart, ale wiem na pewno, że nie „bolało”. Wręcz przeciwnie – sprawiło wielką przyjemność. Ocena ze strony fachowców też była pozytywna, bo posypały się następne propozycje. Odkąd – poprzez pracę w radiu – zacząłem powolutku zyskiwać tak zwaną zawodową świadomość, czyli wiedzę o tym, co mogę „zrobić” ze swoim głosem praca zaczęła sprawiać mi wielką frajdę. Odkryłem w sobie możliwości, o jakich wcześniej nie wiedziałem. Okazało się, że mogę zagrać chłopca, staruszka, strasznego czarnoksiężnika, ojca safandułę albo heroicznego bohatera z dziecięcych marzeń.
Proszę wymienić 3-4 znane postacie, którym udzielił Pan swój głos?
Troszkę się tego uzbierało. Były role duże i małe. Kilka razy pełniłem funkcję reżysera. Zdarzało mi się również brać udział w dość – powiedzmy – ryzykownych przedsięwzięciach typu „piętnaście postaci w jednym serialu”. To znaczy „czytać” film zmieniając głos – „przeskakując z postaci w postać” – bez zatrzymywania taśmy. Zwykle w takich przypadkach po nagraniu jednej postaci cofa się taśmę do początku po to żeby „udzielić głosu” kolejnej itd. Bardzo lubię takie wyzwania.
„Zmierzyłem się” z: Profesorem Oak’iem w serialu „Pokemon” (w wersji telewizyjnej i kinowej), Rozbójnikiem Rumcajsem, Strażakiem Samem. Zagrałem Królewskiego Ochmistrza w – chyba ostatnim, zrobionym w Polsce, pełnometrażowym filmie animowanym (nie rysunkowym) dla dzieci – „Mamo, czy kury potrafią mówić”. Królem był pan Leon Niemczyk, Bestię w „Pięknej i Bestii” (wersja na kasetach wideo, nie kinowa). Inne filmy to: „Zemsta w Odrzykoniu”, której pierwowzorem była fredrowska „Zemsta”. Udzieliłem głosu kilku postaciom w Power Rangers. Podobnie w serialu „Tajemniczy Rycerze z Tir Na Nog”. Poza tym wiele seriali dla TV Polskiej, Polsatu, Fox Kids.
Która z postaci sprawiła Panu trudność a którą Pan wspomina najbardziej i dlaczego?
Największą trudność sprawiło mi zagranie roli Rozbójnika Rumcajsa. Pan Bogusław Sochnacki zagrał tę rolę przed laty w sposób genialny. Ja nagrywałem wersję na kasety wideo. Naprawdę łatwiej jest stworzyć postać „od początku” czy po raz pierwszy „po Polsku”.
Bardzo polubiłem postać Nigela Thornberry w serialu „Rodzina Thornberrys”. Szalony naukowiec, ale ze stoickim spokojem przyjmujący wszystkie wyzwania losu. Miło wspominam również postać Artura. Serial opowiadał o przygodach myszy rodzaju męskiego, która(y) chodziła do szkoły, miała rodziców, młodszą, złośliwą siostrę, przyjaciół, miewała zły humor, ospę i chciała(chciał) być dorosła(y). Serial nosił tytuł…”Artur”.
Czy podczas nagrań przytrafiła się Panu jakaś wesoła historia o której zechciałby Pan tu wspomnieć?
Było wiele takich zabawnych historii. Jedna z nich zdarzyła się podczas pracy nad serialem „Tajemniczy Rycerze z Tir Na Nog”. Nagrywaliśmy ten serial we troje. Każde z nas grało po kilka postaci. Pracy było bardzo dużo. Były wakacje. Piękna, upalna pogoda i awaria klimatyzacji. Wszystko dookoła sprzyjało temu, żeby zaatakował nas wirus – chyba wszystkim znanej – „głupawki”. Ale nikt nie zdawał sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa. Do chwili, kiedy podczas nagrania kolega pomylił słowo i zdanie, które wypowiadał jeden z jego bohaterów kompletnie straciło sens. Krótki wybuch śmiechu i pozornie wszystko wróciło do normy. Pozornie, bo po chwili wystarczało już lekkie zawahanie w głosie i natychmiast ogarniał nas niczym niepohamowany, kompletnie wariacki, spazmatyczny atak. śmialiśmy się wszyscy – łącznie z dźwiękowcem i realizatorem. Doszło do tego, że musieliśmy przerwać nagranie. Całe szczęście, że był to ostatni odcinek w sesji i mogliśmy sobie pozwolić na „odrobinę szaleństwa”. Dzwoniliśmy jeszcze do siebie – wracając z nagrania. Okazało się, – że każdy we własnym samochodzie – śmiał się jeszcze sam do siebie i do rozpuku. Nie byliśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Porozumiewaliśmy się resztką sił. Brzmi to pewnie trochę dziwacznie, ale takie sytuacje też się zdarzają. Nic odkrywczego, przecież śmiech to zdrowie. Wspominamy to do dzisiaj ilekroć się spotykamy.
Nad czym Pan obecnie pracuje?
Rozpoczęliśmy prace nad kolejną serią „Pokemonów”. Poza tym gram w teatrze. Dostałem także propozycję zrobienia wystawy moich rysunków i prac malarskich.
Jakie ma Pan zainteresowania w czasie wolnym od pracy w dubbingu?
Wędkuję, maluję, rysuję, tłumaczę piosenki Toma Waitsa, gram w gry komputerowe, robię swoją drugą już stronę www, oglądam filmy, piszę scenariusze i spędzam czas ze swoimi córkami.
Dziękuję za rozmowę.