Poniższe wyznania Pani Elżbiety Jeżewskiej, spisał Zbigniew Dolny, następnie zamieścił je na forum strony polski-dubbing.pl a ja, za zgodą autora skopiowałem i zamieściłem tutaj.

Jeżewska Elżbieta

Elżbieta Jeżewska (ur. 3 października 1943) – polska aktorka i reżyser dubbingu. W 1965 roku, ukończyła studia na PWST w Krakowie. Fot. Maciej Grochala

– Zawsze myślałam, że moje życie zawodowe będzie związane z teatrem. Po studiach trafiłam do Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. To było magiczne miejsce. Bogata tradycja, kurtyna Siemiradzkiego, znakomici aktorzy, wybitni reżyserzy. Dyrektor Bronisław Dąbrowski, Władysław Krzemiński, Lidia Zamkow. Wielu z nich było profesorami w szkole teatralnej i nadal otaczało opieką swoich wychowanków.
Pamiętam, że na pierwszą premierę, moja pani profesor Zofia Jaroszewska przysłała mi na scenę piękną wiązankę ślubną z okazji zaślubin ze sceną.
Reżyserował też gościnnie Jerzy Kreczmar, który był wtedy dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie, i cóż… skusiła mnie Warszawa. Tylko, że wówczas czas ochronny się skończył. Jerzy Kreczmar wkrótce odszedł z Teatru Polskiego i kiedy dyrekcję w Teatrze Polskim objął Mariusz Dmochowski przeszłam do Nowego.

 

Jeżewska Elżbieta

Elżbieta Jeżewska i Irena Kwiatkowska w sztuce „Dom kobiet” Teatr Nowy 1978 r.

 

Ale jako że los bywa nieprzewidywalny jedno spotkanie sprawiło, że moja droga zawodowa skręciła na zupełnie nowe tory.
Po stanie wojennym wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, wzięłam z teatru półroczny urlop, niestety w międzyczasie znowu zmieniła się dyrekcja i po powrocie nie za bardzo miałam do czego wracać. Zastanawiałam się co dalej. Były wakacje i tak się złożyło, że jeden z naszych przyjaciół przywiózł do nas, pod Warszawę, panią Marię „Myszkę” Olejniczak. Bardzo miło spędziliśmy czas i w pewnym momencie Myszka powiedziała – A może pani zainteresowałaby się dubbingiem – będę coś robić w Poltelu. Odpowiedziałam ostrożnie , że mogę spróbować. Na co pani Maria – To ja zadzwonię, jak przyjdzie film.
Nie wiedziałam wtedy, że organizowała studio dubbingowe i dobierała sobie ekipę, którą zresztą musiała szkolić od podstaw. Ze Studia Opracowań Filmów, które miało znakomitych fachowców, nikt nie palił się do przejścia do Poltelu. Wiadomo niewiadoma.
Tak więc zupełnie nieświadomie odbyłam rozmowę kwalifikacyjną. Okazało się, że ktoś polecił mnie pani Marii i przyjechała specjalnie, żeby mi się przyjrzeć.
Wcześniej nie miałam właściwie żadnego dubbingowego doświadczenia. Trochę pracowałam z Jerzym Twardowskim, ale niewiele, a o tzw. kuchni w ogóle nie miałam pojęcia. Znałam Jerzego Twardowskiego, mieszkaliśmy niedaleko siebie. Był ciekawym człowiekiem. Pamiętam, kiedy odszedł z SOF-u, uczył się japońskiego. Gdy przestał reżyserować, pokazywał japońskim turystom Warszawę. Często spotykaliśmy się przypadkiem i wiele rozmawialiśmy, ale nigdy o dubbingu.
Tak więc, byłam kompletnie „zielona”.

Pierwsze nagrania miały miejsce w studiu Poltelu, które służyło do nagrań postsynchronów i komentarzy do filmów. Tam się zaczęło.
Ale zanim do tego doszło trzeba było przygotować materiał do nagrań. Myszka poprosiła mnie bym przyszła i zobaczyła jak to się robi. Przyjechałam do niej do domu. Nowe studio nie było jeszcze gotowe, trwał remont i stół montażowy przy którym wtedy przygotowywało się tekst do filmu, wstawiono do jej domu. Był ogromny. Zakładało się tam wielkie szpule z filmem, jedną z obrazem , drugą z dźwiękiem , trzeba było to zsynchronizować. Stół był stary i co chwilę coś się z nim działo.
Na pierwszy ogień poszedł serial nowozelandzki „Rewir sierżanta Mortimera.” Dialogi do tego serialu pisała sama pani Maria , a ja i moja koleżanka – Małgosia Tomorowicz, po prostu przyglądałyśmy się i uczyły.
Pewnego dnia pani Maria oznajmiła – Mam ważną sprawę do załatwienia. Niedługo wrócę a wy pracujcie nadal – Gdy zjawiła się po paru godzinach, okazało się, że „wyprodukowałyśmy” minutę filmu. Kiedy to zobaczyła, powiedziała: – Dziewczyny w ten sposób nie zarobicie nawet na pieprz. – Akurat trafiły się nam bliskie plany, a Myszka wymagała niezwykłej dokładności i zbliżenia musiały być na tzw. „setkę”. Wtedy wydawało mi się to niemożliwe do opanowania. Ale później jakoś się wciągnęłam, nawet doszłam do wprawy i polubiłam to mierzenie się z tekstem, dobieranie słów, pasowanie ich i ustawianie tej układanki.
Była to doskonała nauka synchronu co potem zaprocentowało w mojej pracy reżyserskiej.

W międzyczasie wyremontowano pomieszczenia po Teatrze Polskiego Radia na Myśliwieckiej i tam mieliśmy już dwa studia dubbingowe. Nadal szlifowałam swoje umiejętności jako dialogistka i pisałam dialogi do wielu filmów, które reżyserowała pani Maria. Zwykle przed nagraniami „odbierała” od redaktora tekst, co oznaczało, że trzeba było jej go synchronicznie przeczytać, sprawdzała synchron, i nie tylko, robiła uwagi, poprawki. A poprawki mi się zdarzały. Pisałam dialogi do szwedzkiego serialu „Życie Augusta Strindberga”. Miałam surowe tłumaczenie, ale szwedzki słabo mi się kojarzył. Był tam długi monolog Strindberga. Twarz na cały ekran. Układałam to krok po kroku i jeśli cofnęłam, żeby sprawdzić co napisałam nie wiedziałam w którym miejscu jestem. Nie było żadnego punktu zaczepienia, żadnego gestu, sytuacji (stół montażowy nie miał kodu czasowego) i za każdym razem musiałam jechać od początku monologu. Wreszcie znalazłam moment kiedy w monologu padało coś jak „pusnikra” i potem sprawdzałam do tego miejsca i od tego. Tyle razy to poprawiałam, że ta „pusnikra” tak wbiła mi się w pamięć, że do dzisiaj to pamiętam.
Pisało się też wtedy układki na podstawie surowych tłumaczeń do produkcji w różnych językach. Najłatwiej szło z językami słowiańskimi. Telewizja emitowała wówczas sporo rosyjskich, czy raczej radzieckich, filmów z dubbingiem. Być może dlatego, że w ten sposób stawały się strawniejsze dla polskiego widza. Trzeba było tylko pilnować aktorów podczas nagrań, bo melodia języka tak się narzucała, że po pewnym czasie wszyscy zaczynali zaciągać ze wschodnim akcentem. To było dosyć zabawne.

W pewnym momencie Myszka uznała, że czas bym potwierdziła swoje kwalifikacje w zawodzie. Wtedy by pracować jako dialogista trzeba było mieć świadectwo komisji kwalifikacyjnej, że nie wspomnę, iż bez tego certyfikatu dostawało się znacznie mniejsze wynagrodzenie. Komisja znajdowała się przy Studiu Opracowań Filmów, więc obawiałam się, że może nie być zbyt życzliwa. Złożyłam tam dokumenty i przywiozłam nagrany już serial, Było to pięć godzinnych odcinków „Martwych dusz” wg. Gogola. Do każdego odcinka po dwie szpule z obrazem, po dwie szpule z dźwiękiem . Pełny bagażnik, ale udało się i zostałam dialogistką.

Stanęłam przed wyborem, pisanie dialogów czy reżyseria? Zdecydowałam się na reżyserię, bo praca z aktorem zawsze była mi bliższa. Zostałam asystentką pani Marii i pracowałam niemal przy wszystkich filmach , które wtedy robiła. A trochę tego było. Włoski „ Trąd w Pałacu Sprawiedliwości” z Franco Nero, francuski „Przedział morderców” z Yves Montandem, „Cyrano i D’Artagnan”, „Coming through” z Hellen Mirren i Kenethem Branagh’em i seriale – francuski „Białe niebieskie czerwone”, szwedzki „Życie Augusta Strindberga”, kanadyjski „ Imperium,” rosyjski „Martwe dusze” , czeski „Synowie i córki Jakuba Szklarza”.

Maria Olejniczak była wspaniałym nauczycielem. Dzieliła się ze mną swoją niebagatelną wiedzą, doświadczeniami a nawet zawodowymi sekretami. Brałam udział właściwie w całym jej procesie tworzenia. Od analizy tekstu, poprzez obsadzanie, nagrania, sprawdzanie montażu aż do udziału w przegraniu. Uważała, że reżyser jako osoba odpowiedzialna za całość musi mieć szeroką znajomość wszystkich czynności związanych z powstawaniem dubbingu. Często bez względu na porę dzwoniłyśmy do siebie. Jeśli akurat wpadł mi do głowy jakiś pomysł obsadowy telefonowałam do niej. Z kolei ona dzieliła się ze mną swoimi przemyśleniami. Miałyśmy taką „gorącą linię”.
Pierwsze kroki jako reżyser stawiałam pod jej artystyczną opieką. Była moim mistrzem, mentorem i przewodnikiem.

Samodzielnie już reżyserowałam „Kotkę na gorącym blaszanym dachu” wg Tennessee Williamsa, z Jessicą Lange w roli głównej i ten film przedstawiłam komisji przyznającej uprawnienia reżysera dubbingu.
Tu już była duża komisja egzaminacyjna. Zasiadali w niej Zofia Dybowska-Aleksandrowicz, Maria Piotrowska, Maria Olejniczak, Elżbieta Łopatniukowa, Jerzy Januszewski – same tuzy. Była to jedna z ostatnich komisji przyznających takie uprawnienia. Niedługo potem, nie wiem z jakiego powodu, SOF został zlikwidowany.

Elżbieta Jeżewska (fot. Maciej Grochala)

W studiach telewizyjnych robiliśmy wtedy dużo aktorskich rzeczy. Był Teatr TV na Świecie – tu reżyserowałam „Wachlarz Lady Windermere” Oscara Wilde’a, a z cyklu Szekspira Dzieła Wszystkie: „Komedię omyłek” i „Stracone zachody miłości”.
Do Szekspira teksty pisała Elżbieta Kowalska, która przeszła wtedy z SOF-u do Telewizyjnych Studiów Dźwięku, które przekształciły się z Poltelu. Adiustowała Krystyna Subocz, a ja dołączyłam do nich, bo przejęłam od pani Marii zwyczaj odbierania filmu od redaktora. A wspominam o tym dlatego, że samo sprawdzanie tekstu zajęło nam około dwóch tygodni. Szekspir, w dodatku wierszem, z zachowaniem rytmu , średniówki, cezury – karkołomne zadanie. Aktorsko też nie było to łatwe, gdyż ze względów językowych, podziały i akcenty rozkładały się nieco inaczej i poza niebagatelnymi zadaniami aktorskimi, niezwykłej zręczności wymagało operowanie tekstem tak, żeby utrzymać rytm wiersza..

Grało się też kreskówki dla dzieci, które były wytchnieniem po aktorskich filmach. Jeszcze pani Maria Olejniczak pracowała nad serialem „W 80 dni dookoła świata z Willy Foggiem”. Serial był hiszpański, ale w wersji angielskiej. W napisach końcowych przeczytałam adres studia w Hollywood, które odpowiadało za angielską wersję. Ponieważ pod koniec lat osiemdziesiątych byłam w czasie wakacji w USA, udałam się na Sunset Boulevard . Miałam okazję zwiedzić studio i przyglądać się nagraniom. Robiono wersję hiszpańską amerykańskiego filmu… Mój zachwyt wzbudziły nagrania na wielośladzie. Rejestracja dźwięku na 16 ścieżkach! A my mieliśmy wtedy do dyspozycji jedną. Wszyscy aktorzy, grający w scenie musieli być obecni w studiu. Trzeba było grać dużymi fragmentami, do miejsca, w którym była pauza w dialogu. Jeżeli ktoś się pomylił , to cała scena szła do powtórki. Nie można było przerwać w dowolnym miejscu i z tego miejsca grać dalej. A jeśli w tle na przykład był gwar, zakładało się osobną taśmę. Następnie po montażu, wszystko zgrywało się na jeszcze jedną taśmę i z niej z kolei wgrywało w nośnik emisyjny.
Kiedyś miałam przy pulpicie razem Jana Matyjaszkiewicza, Zdzisława Tobiasza, Kazimierza Kaczora , Wiesława Michnikowskiego. Zebranie tylu nazwisk w jednym czasie to było wyzwanie dla kierownika produkcji. Potem ktoś wymyślił, żeby rejestrować dźwięk na zmianę na dwóch kapermagach – nie wiem czy to fachowa nazwa – to były wielkie magnetofony, zsynchronizowane z obrazem. Wtedy przechodziliśmy z jednego magnetofonu na drugi i tak na zmianę . Mieliśmy coś w rodzaju dwuśladu. Dało nam to trochę oddechu.
Dostaliśmy też w końcu wieloślad i wtedy przekonałam się, że to wcale nie jest takie idealne narzędzie. Miał bardzo ograniczone możliwości montażu. Podczas miksowania można było tylko trochę przesunąć ścieżkę, o rozcinaniu czy interwencji w środku kwestii nie było mowy.

Elżbieta Jeżewska podczas pracy nad dialogami w Master Filmie. (Foto Urszula Ziarkiewicz-Kuczyńska)

Początkowo w Telewizyjnych Studiach Dźwięku panowała bardzo miła, koleżeńska atmosfera, ale kiedy pojawiło się nowe kierownictwo aura nieco się zagęściła. Toteż gdy Mariusz Kuczyński wystąpił z pomysłem założenia nowego studia, odeszłam do Master Filmu do którego powstania obok Marka Kuczyńskiego i Rafała Kowalskiego się przyczyniłam.
Rzuciliśmy wszystkie ręce na pokład. Marek odpowiadał za dźwięk, Rafał Kowalski zajął się studiem od strony organizacyjnej, ja pozyskaniem reżyserów i dialogistów. Przeszło wtedy do Master Filmu sporo osób ze studiów telewizyjnych.
Pierwszy serial, a był to disnejowski „Super Baloo” grałam z Markiem Kuczyńskim jako realizatorem dźwięku, który po latach pracy w filmie fabularnym znowu grał dubbing. Ale niedługo. Nużyło go ciągłe powtarzanie tych samych partii i w pewnym momencie się zbuntował. – Nie mogę tak stale w kółko, nic tylko, igła nitka, igła nitka… Wprowadził więc młodych, świetnych dźwiękowców i mogliśmy już mu darować to „szycie” na okrętkę.. Poza mną reżyserowały Henryka Biedrzycka i Miriam Aleksandrowicz, a później też Maria Horodecka , Romuald Drobaczyński, Ilona Kuśmierska.
Stanowisko redaktora naczelnego objęła Elżbieta Kowalska i zorganizowała całą redakcję odpowiadającą za dubbing i wersje lektorskie.

Marek Kuczyński postawił na najnowszą technologię. Pojawiły się komputery i zapis cyfrowy. Dostaliśmy naprawdę świetne narzędzia do pracy. Nieograniczoną liczbę śladów i ogromne możliwości montażowe.
To była prawdziwa rewolucja w dźwięku.
Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku to był dobry czas dla dubbingu. Do Polski wszedł Canal+, z dużą liczbą zleceń realizacji dubbingu, pojawiły się wielkie kinowe hity Disneya. Grałam wtedy „Księgę Dżungli” i „Dzwonnika z Notre Dame”.

Robiliśmy też sporo dla telewizji publicznej. Jedną z pierwszych prac była seria filmów rysunkowych „Beniamin Blümchen”. Przyjechali wtedy do nas przedstawiciele niemieckiego producenta, którzy zlecili próby głosów w kilku warszawskich studiach. Wybrano nasze studio. Było to duże zamówienie, które obejmowało całą serię filmów i słuchowisk radiowych.
Ponieważ było coraz więcej pracy, zrobiło nam się ciasno w pomieszczeniach po dawnej „Czołówce”, gdzie zaczynaliśmy i około roku 1995 przenieśliśmy się z Alei Lotników do budynku przy ulicy Wałbrzyskiej.

Studia pracowały na dwie zmiany. Filmy aktorskie, kreskówki, seriale. Dołączyli nowi reżyserzy, dialogiści, dźwiękowcy. Pamiętam, że Henryka Biedrzycka reżyserowała „Star Treka,” Miriam Aleksandrowicz kultowych „Przyjaciół”. Szkoda, że te seriale nie doczekały się kontynuacji z dubbingiem. Naprawdę dobrze się to oglądało.

Z Markiem Kuczyńskim spotkałam jeszcze podczas wspólnej pracy nad „Hookiem” Spielberga i przy postsynchronach do „Ogniem i Mieczem”. Marek był wybitnym realizatorem, laureatem wielu nagród w dziedzinie dźwięku, granie z takim mistrzem to była nobilitacja. Myślę, że zbyt mało poświęca się uwagi roli realizatora dźwięku w dubbingu. Nigdy nie było mi obojętne kto zajmuje miejsce za konsoletą. To od dźwiękowca w pierwszej kolejności zależy jak „przykleja się” głos do postaci (oczywiście, ważna jest trafna obsada) i jak „wtapia się” dźwięk w tkankę efektów i muzyki. Ale to już temat na inną rozmowę.

A wracając do „Hook’a”. Film był trudny, duża obsada, wielkie sceny zbiorowe. Marek zżymał się na granie aktorów osobno. Twierdził, że odbywa się to ze szkodą dla dialogu. Niewątpliwie miał rację. Każdy aktor wie, że kwestię „odbiera się” od partnera. Jeden inspiruje drugiego. Wprawdzie oryginał narzuca pewne ramy, które są nieprzekraczalne, ale zawsze istnieje miejsce na indywidualną interpretację. Przypomina mi się uwaga Myszki Olejniczak, kiedy mówiła do aktorów – Nie krzyczcie, rozmawiajcie. – Ale dość trudno rozmawiać z „duchem”. Do tego, który nagrywa pierwszy, reszta musi się dostosować a pilnowanie płynności dialogu należy już do reżysera.

Świetny przykład jak można uratować słaby film doskonałym dubbingiem. Takim właśnie przykładem jest słabiutki „Hook” S. Spielberga mistrzowsko zdubbingowany przez Elżbietę Jeżewską. Wendy – Maggie Smith – to Danuta Szaflarska i Robin Williams jako Piotr Banning/Piotruś Pan mówiący głosem Krzysztofa Stroińskiego.

 

 

 

Kiedy graliśmy „Dwóch Zgryźliwych Tetryków”, przy mikrofonie razem stali Stanisław Brejdygant i Edmund Fetting i prawdziwą ucztą było słuchanie tego jak żonglowali tekstem.

Na początku Canal + nie był zbyt rygorystyczny, jeśli chodzi o próby głosu i mogłam obsadzać wedle własnego uznania. Ale zdarzyło się, że w „Jeszcze Bardziej Zgryźliwych Tetrykach”” grała Sophia Loren i poproszono mnie o przedstawienie propozycji obsadowych. Nie wyobrażałam sobie nikogo innego jak tylko Annę Seniuk. Zaryzykowałam. Przygotowałam próby, a Hanię zaprosiłam normalnie na nagrania. Nagraliśmy połowę filmu, a ja wysłałam fragment jej roli razem z innymi. Na szczęście została wybrana. Mogliśmy więc już spokojnie kończyć film. Hani nic o tym nie powiedziałam i do dzisiaj nie wie, że brała udział w castingu.
Ale próby głosu to już dzisiaj norma. Zwykle przedstawia się trzy propozycje. Wziąwszy pod uwagę, że obsada to lwia część pracy reżysera, trzeba zrobić trzy obsady, przynajmniej w większych rolach. Potem „ktoś” to wybiera, zatwierdza, „ktoś” wpisuje do tabelek, wykazów, rejestrów. I te obsady krążą po studiach w zależności od tego, gdzie producent czy dystrybutor zlecą wykonanie utworu.
Bywa też tak, że trzeba próbować nie znając filmu i opierać się tylko na skromnym materiale przysłanym do prób, nie wiedząc jakie zadania czekają później. Czasem mam wrażenie, że wpadliśmy w jakąś biurokratyczną machinę.

Ponad dwadzieścia lat w Master Filmie to był dla mnie czas intensywnej pracy. Jeden film gonił drugi, jeden serial się kończył, zaczynał następny, więc w 2012 r. postanowiłam zwolnić tempo i reżyserować tylko od czasu do czasu wybrane pozycje. Zagrałam wtedy między innymi dwie części „Paddingtona” i druga część wydaje mi się szczególnie udana. Wróciłam też do pisania tekstów.
Nie potrafię wymienić wszystkich filmów, które przeszły przez moje ręce, ale zapadło mi w pamięć wiele wspaniale zagranych ról. Pamiętam świetną Danutę Szaflarską jako ciepłą i delikatną Wendy w „Hooku , i jako Matkę Teresę w „Papieżu, który pozostał człowiekiem”. Zawsze skupiona, posiadała niezwykły dar zespolenia się z postacią, której użyczała głosu. Gdy grała Matkę Teresę miała 90 lat. Kiedy przyszła na nagranie chciałam jej obniżyć mikrofon, żeby mogła wygodnie usiąść na krześle, ale stanowczo zaoponowała i wskoczyła na wysoki stołek przy pulpicie. Na wstępie kokieteryjnie powiedziała – Weźcie na mnie poprawkę, bo jestem trochę głucha. – Ale nie było żadnych problemów ani ze słuchem, ani z refleksem. Trafiała idealnie.
Pamiętam Olgę Sawicką jak znakomicie zdubbingowała Emmę Thompson, w „Okruchach dnia”, jak świetna była Aleksandra Koncewicz w „Wachlarzu Lady Windermere”, jaki koncert dały Agnieszka Kotulanka, Dorota Landowska i Dominika Ostałowska w „ Siostro, moja siostro” i jaki klimat stworzyli Dorota Segda, Jerzy Bończak, Henryk Machalica, Zbigniew Zamachowski, Stanisława Celińska w australijskim „Życiu prowincjonalnym” opartym na motywach „Wujaszka Wani” Czechowa.
Chcę jeszcze wspomnieć o animowanych serialach, które sprawiły mi satysfakcję. I jeśli w całości ich nie reżyserowałam, to w każdym razie zaczynałam i obsadzałam. Tu wymieniłabym „Gumisie”, które grałam jeszcze w Telewizyjnych Studiach Dźwięku oraz całą serię z Królikiem Bugsem, „Animaniaków”, „Animki”, „Ulicę Sezamkową”.

W ciągu wielu lat mojej pracy z pewnością zdarzały się lepsze i gorsze momenty. Te lepsze zawdzięczam świetnym aktorom, dialogistom, dźwiękowcom, ich talentowi, wrażliwości i umiejętnościom.

Rozmowę z Elżbietą Jeżewską przeprowadził Zbigniew Dolny we wrześniu 2021. (foto Maciej Grochala)