Zajmuję się dubbingiem od 43 lat. Przez te lata odkąd ja pracuję w dubbingu nastąpiła kolosalna różnica między dubbingiem robionym w latach 70-tych a dubbingiem robionym dzisiaj. Lata 70-te w dubbingu to ciężka ciężka i żmudna praca. Polegała ona na tym, że robiło sie tzw. sklejki czyli sceny zapętlone, czasami kilkunastoosobowe. W tym czasie cały zespół stał przed ekranem i mikrofonami ucząc się tej kilkunastoosobowej sceny. Ważne tam było, kiedy kto ma coś powiedzieć by ta ilość tzw. kłapnięć się zgadzała i tak długo to było ćwiczone na tej zapętlonej scenie aż osiągaliśmy pewien rodzaj, powiedzmy sobie perfekcji. Tylko ta perfekcja wyglądała na tym, że jeżeli się ktokolwiek pomylił trzeba było znowu wszystko zaczynać od początku. Dzisiaj ta technika poszła tak mocno do przodu, że praca jest po prostu w sterylnych warunkach i odbywa się to błyskawicznie. Żałuję tylko, że właściwie każdy z nas nagrywa osobno. Jak ja przychodzę to nie mam kontaktu z żadnym z partnerów, tylko w słuchawkach słyszę jak on zainterpertował i jaką intonację dał temu zdaniu na które ja muszę w odpowiednim tonie odpowiedzieć. Idzie to dziś zupełnie sprawnie więc ta praca dzisiaj jest lekka, łatwa i przyjemna.

Nie tęskni Pan za tamtymi czasami, kiedy nagrywało się zespołowo dubbing, gdzie można się było spotkać i porozmawiać z kolegami?
Jeśli tęsknię za tamtymi czasami to zupełnie z innych powodów. Byłem wtedy młodym człowiekiem i nic poza tym. Jeśli zaś chodzi o spotykanie się to mamy możliwość – chociaż rzadszą – spotykania się w radiu. Takie słuchowiska radiowe, które tam nagrywam razem z kolegami rekompensują mi jak i moim kolegom to co było kiedyś wcześniej.

Czy pamięta Pan swoje pierwsze kroki w dubbingu?|
Podejrzewam że to był 1973 czy 1974 rok u wielkiej mistrzyni Pani Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz. Ona była wielką mistrzynią reżyserii dubbigowej i gdzieś tam to się zaczynało, była jeszcze Pani Biedrzycka, Pani Falewicz oraz wielu, wielu innych utalentowanych reżyserów dubbingowych.

Jak się Pan czuł w obecności tych wielkich aktorów grając z takimi znakomitościami jak np. np. Roman Wilhelmi, Wacław Kowalski?
Czułem się jak taki czeladnik u starych majstrów, którzy potrafili to robić naprawdę z wielką wprawą i której też później nabrałem po latach. Ogromna większość ludzi z mojego środowiska to ludzie szalenie życzliwi, mający pełną świadomość, że przychodzi młody człowiek, który bez mała debiutuje w tej pracy i należy mu się trochę więcej wyrozumiałości. Oni byli w większości bardzo wyrozumiali w czym potem mnie się też zdarzało, że czasami przychodził młody aktor czy aktorka, którym należało poświęcić więcej czasu co było oczywiste i nie wymagało żadnych jakiś szczególnych namów. Fakt, zdarzali się koledzy bardziej niecierpliwi. No ale to wiadomo, jak w życiu, jeden jest bardziej przyjazny a drugi trochę mniej.

Jak to jest, że w latach 70-tych i 80-tych dubbing był w sumie na porządku dziennym w Polsce i jakoś nikt na to nie narzekał. Przecież dubbingowało się seriale takie jak „Ja Klaudiusz”, „Elżbieta królowa Anglii”, „Saga rodu Forsythów”, „Pogodę dla bogaczy” i również cykle Teatru Telewizji na świecie gdzie wybitni, polscy aktorzy dubbingowali znakomite zagraniczne dzieła. Obecnie jak film w polskiej wersji językowej pojawi się na ekranach od razu wszyscy zaczynają krytykować, a to aktorów, a to reżyserów.
To wszystko zależy. Są filmy, które są przeznaczone dla dzieci mające jeszcze problemy z czytaniem lub wręcz nie potrafiące czytać. I dubbing jest po prostu wskazany. Jeśli chodzi o resztę to rzeczywiście, w naszej kulturze kinematograficznej dubbing jest nieszczególnie mile widziany bo jesteśmy do tego nieprzyzwyczajeni. W Niemczech jest to całkowicie normalne, że każdy film jest dubbingowany, każdy wielki gwiazdor światowy ma swój głos niemiecki i to nie podlega żadnej dyskusji i wszyscy to fantastycznie rozumieją. W Polsce tego nie ma i słusznie. Filmy dla dorosłych moim zdaniem nie powinny być dubbingowane. Dużą frajdę mi natomiast sprawia serial telewizyjny zdubbingowany przez dobrych aktorów, świetnie to robiących. To jest fajne i to mi się to podoba. Te seriale które Pan wymienił zdubbingowane były genialnie. „Jak Klaudiusz” i Staszek Brejdygant, który podłożył ten głos w sposób mistrzowski. Seriale dubbingowane bardzo chętnie oglądam, natomiast w kinie, jako dorosły człowiek umiejący czytać wolę oryginał bo albo sobie przeczytam a czasami jestem w stanie zrozumieć to co oni mówią.

Miałem straszne przeżycie kiedyś wiele lat temu, to był 1973 rok kiedy byliśmy w Helsinkach z teatrem. W wolnej chwili poszliśmy do kina na film „Ostatnie Tango w Paryżu”. Ja oglądałem ten film mówiony w języku angielskim, czasem padały też zwroty francuskie ale za to napisy były po fińsku i po szwedzku. Po tym seansie wyszedłem z głową wielkości wielkiej dyni, ponieważ nie dość że usiłowałem zrozumieć co oni tam w tym „amerikan-inglish” mówią i po francusku czego nie rozumiałem to jeszcze czytałem odruchowo wszystko po fińsku i po szwedzku. Długo musiałem dochodzić do siebie po tym filmie. Nie tylko ze względów artystycznych ale także ze względów logistyczno-organizacyjnych.

Wiktor Zborowski – wykonanie piosenki „W 80 dni dookoła świata z Willym Foggiem”

Jeśli chodzi o piosenki w dubbingu, bo niektóre piosenki też miał Pan okazję śpiewać (piosenka tytułowa do Smerfów, piosenka tytułowa do serialu „W 80 dni dookoła świata z Willym Foggiem – przyp. autora) to czy jest jakaś różnica w śpiewaniu kiedyś a śpiewaniu obecnie?
Nie – to jest to samo. Dostaje się na słuchawki melodię, wcześniej się człowiek nasłucha żeby znać linię melodyczną i potem śpiewa się po polsku. Jeśli jest bohater śpiewający to trzeba tak śpiewać by kłapy były synchroniczne ale to jest łatwiej bo skoro w oryginale jest to śpiewane to synchronizacja jest łatwiejsza a jeżeli to jest piosenka czołówkowa czy tyłówkowa to nie ma problemu – po prostu trzeba zaśpiewać i koniec. Sposób nagrania jest taki sam dla aktora co najwyżej technika poszła do przodu, pewne rzeczy jest łatwiej zrobić jeżeli śpiewający aktor coś tam „niedociągnie” o ćwierć tonu czy coś podobnego to dźwiękowiec jest w stanie przy pomocy komputera podnieść ten dźwięk do odpowiedniej wysokości czy obniżyć.

Wiktor Zborowski jak Mufasa

Porozmawiajmy sobie o wielki przeboju Disney’a – Królu Lwie. Pana głos zastąpił oryginalny głos James Earl Jones’a. Czy miał Pan konkurencję w castingu?
Na pewno miałem tylko nie wiem kto to był. Do castingu zaprosiła mnie przemiła i przeurocza Pani Maria Piotrowska. Mówiła do mnie „Wiesz Wiktor, ja bym chciała żebyś to był ty ale to w ogóle od nas nie zależy. My musimy wysłać próbki głosów do Disney’a a oni dopiero ewentualnie zatwierdzają”. Więc przyszedłem na casting i przypuszczam, że paru kolegów też do tej samej roli. Kto to był? Nie mam pojęcia, ani się nie pytałem ani Pani Maria mnie nie mówiła. Zagrałem próbkę głosu do tej postaci, to poszło i po jakimś czasie się okazało, że amerykanie zaakceptowali mój głos.

Natomiast miałem bardzo ciekawe przeżycie później bo Pani Maria mi puściła głos amerykańskiego aktora, który podkładał głos za Mufasę i jakiegoś francuza i jakiegoś niemca no i na końcu mnie. Jak ona mi puszczała tych zagranicznych aktorów to ja po prostu nie wierzyłem własnym uszom bo oni wszyscy mówili moim głosem tylko w obcym języku. Oczywiście to była zasługa najrozmaitszych sztuczek komputerowych, żeby ten głos był jak najbardziej zbliżony lub identyczny do pierwowzoru. I być może dlatego „wykosiłem” konkurencję bo mój głos przy zastosowaniu komputerów był bardziej zbliżony do oryginału. Zresztą uważam ten film za bardzo piękny a postać Mufasy, jak się później okazało była postacią kultową.

Którą ze scen „Króla Lwa” najbardziej spodobała się Panu?
Nie pamiętam. To było dość dawno. To był piękny, dobrze zrobiony film. Śmierć Mufasy była niesłychanie wzruszająca i nawet mnie to lekko poruszyło jak sobie potem oglądałem ten film w całości, ale nie spodziewałem się że to będzie aż tak kultowa postać, ten stary Mufasa. Podobnież ma nawet swój fanklub na Facebooku. Obecnie jest serial „Lwia Straż” gdzie stary Mufasa pojawia się w chmurze i z tej chmury udziela swojemu wnukowi rad.

Kung Fu Panda – Wiktor Zborowski jako śnieżna pantera Thai Lung

W jednym z wywiadów na pytanie o dubbingu odpowiedział Pan: „Czasem praca przy dubbingu jest przyjemna, a czasem straznie męcząca, więc wtedy trudno przepadać za tym, jeśli człowiek wychodzi zmęczony i spocony.” Jakie filmy dały porządnie Panu w kość?
Głównie kreskówki, często przeznaczone do kin. Postać, którą gram w kreskówkach praktycznie polega na reakcjach, na krzykach, stękach, mękach. Tu jest kawał fizycznej roboty i można się czasami nieźle zedrzeć. Np. grałem w filmie „Kung fu panda” panterę śnieżną Thai Lung’a. No co ja się tam musiałem nakrzyczeć, nastękać, narzęzić, naryczeć, to rzeczywiście myślałem, że ducha wyzionę. Takie rzeczy fizycznie potrafią być męczące.

Dość nieźle dał mi też w kość film „Były sobie człowieki”, w którym grałem małpoluda. Moja żona (Maria Winiarska – przyp. autora), która grała tam czarownicę parę razy była na krawędzi zdarcia sobie gardła bo musiała mówić nieswoim głosem, ona naprawdę się namęczyła. I pod tym względem ta praca, nawet przy wspaniałych możliwościach technicznych potrafi być męcząca.

W filmie animowanym „Rio” była też do wykonania piekielnie trudna piosenka. I melodycznie i rytmicznie. To była naprawdę ciężka robota, żeby to wszystko prawidłowo wykonać. Jednak z tym filmem wiążą się inne wspomnienia bo myśmy większość dubbingu do niego podkładali w studio Maafilm w Budapeszcie. Dobrą stroną tych nagrań był mój ponowny sentymentalny powrót do dawnych miejsc bowiem ostatni raz byłem w Budapeszcie ponad ćwierć wieku temu, gdzie kręciliśmy film „CK Dezerterzy”. Od tamtego czasu zmieniły się tylko … nazwy ulic. Natomiast miasto jest piękne jak zawsze. Hotel, w którym mieszkaliśmy też zmienił swoją firmę ale cała reszta jest na tym samym miejscu. Te same knajpy, te same winiarnie, te same piwiarnie. To było miłe powrócić po latach w to samo miejsce.

Pańskim głosem przemawia Gerard Depardie jako Obelix a także Ian McKellen jako Gandalf. Z którą postacią miał Pan najwięcej problemów.
To nie jest kwestia trudności a kwestia nastawienia się do pewnej estetyki. Co innego jest trylogia Hobbita a co innego seria z Asterixem i Obelixem. To jest zupełnie inny gatunek, zupełnie inna zabawa, zupełnie inne poczucie humoru, to jest zupełnie inna praca.

Pan także użyczał swego głosu do niektórych gier komputerowych. Czy dubbing do gier też jest dla Pana trudny?
Dla mnie dubbing nie jest trudny. W ogóle nie jest trudny. Tylko są czasami trudne momenty, w które trzeba włożyć dużo pracy a także wysiłku. A jeśli chodzi o gry komputerowe to mimo iż nie widzę obrazu to słyszę w słuchawkach głos aktora, który to robi, i to samo trzeba podać z podobną intonacją i pewną emocją. Do tego jest jeszcze reżyser udzielający w razie czego potrzebnych wskazówek. Ja wiem jak dubbingowany człowiek wygląda i wiem jak się zachowuje, ja nie muszę go widzieć a jeśli jestem narratorem to już w ogóle nie ma problemu bo nikogo nie obchodzi jak narrator wygląda.

Jakie ma Pan rady dla osób zaczynających w dubbingu? Na co powinni zwrócić uwagę kiedy stają przed mikrofonem i za chwilę zacznie się nagranie?
Zakładając, że człowiek ma predyspozycje jakieś do tego gatunku jakim jest dubbing, dla mnie jest tylko jedna podstawowa zasada, żeby miał dobrze postawiony głos, żeby się nie zdzierał i żeby miał dobrą dykcję. Żebym ja rozumiał co on mówi a reszta to już jest rozmowa między jego predyspozycjami a dyspozycjami reżysera. Jeśli ma predyspozycje to dyspozycje reżysera wykona. Ważne żeby to było podane dobrym głosem, żeby nie trzeba było przerywać nagrań bo aktor wysiada. Zresztą jeśli aktor będzie mówił tak, że widz nie będzie tego rozumiał to reżyser będzie wcześniej to już widział i będzie zwracał na to uwagę a jeśli nic więcej się nie da zrobić to najwyżej się pożegnają i rozstaną.

Dziękuję za rozmowę.